Moja opinia o książce „Co powinniśmy jadać, a czego unikać. Dieta optymalna.” Dr Ewy Bednarczyk-Witoszek



Moja opinia o książce „Co powinniśmy jadać, a czego unikać. 
Dieta optymalna.” Dr Ewy Bednarczyk-Witoszek




Książki Pani Ewy pokazał mi niedawno pewien ciekawy i sympatyczny Pan. Mimo że usłyszałem, że autorka leczy ludzi dietą opartą o grupę krwi, to postarałem się bardzo nie uprzedzać. Pomyślałem, że być może wszechświat podsunął mi teraz te książki w jakimś celu… Może miałem się czegoś z nich nauczyć… Dlatego też, po powrocie do domu, siadłem do komputera i zamówiłem dwie książki Pani doktor. Tę, wspomnianą oraz „Dietę Dobrych Produktów”. Kiedy książki przyszły, „zasiadłem” do „tytułowej” pozycji wieczorem… Przeczytałem 20 stron i zrozumiałem! Wszechświat chciał, bym przestrzegł ludzi przed czytaniem książek tej autorki!

Zanim napiszę, że mam wrażenie, że książka zawiera praktycznie same bzdury, to może odniosę się do tych 20 przeczytanych stron… A! Nie. Kurcze, już napisałem, co o tym sądzę :) Dobra lecimy!

Już we wstępie czytamy, że Pani Ewa w swoim programie żywienia czerpie dużo z Diety Kwaśniewskiego, czyli tej wciąż popularnej, opartej na najgorszej jakości tłuszczach, przed którą od lat jesteśmy przestrzegani. Zaznaczę, że to dopiero drugi akapit wstępu, a ja już widzę, że autorka czerpie wiedzę chyba jeszcze z czasów, kiedy mówiło się ludziom, że cukier jest zdrowy.

Kawałek dalej autorka porusza temat odżywiania zgodnego z grupą krwi, co było popularne pod koniec ubiegłego wieku i do dzisiaj nauka nie potwierdziła skuteczności tych metod.

Niektóre zdania, autorka buduje w takim sposób, że serio nie wiem co chciała w nich przekazać. Najpierw pisze, że „trudno przedawkować węglowodany”, jedząc m.in. ziemniaki, ale w następnym zdaniu, pisze, że należą one do „najsłodszych węglowodanów”, które trzeba kontrolować, jeśli je się je często. Nie kumam ani sensu używania określenia „najsłodsze”, ani dwóch nieco sprzecznych ze sobą zdań. Tutaj też autorka wymienia gorzką czekoladę pośród produktów węglowodanowych, a to produkt bardziej tłuszczowy, niż węglowodanowy.

W rozdziale I, już w pierwszym akapicie autorka proponuje dzienne proporcje makroskładników, ale robi to w sposób, który nie będzie zrozumiały dla „przeciętnego zjadacza chleba”. Zaprezentowane wartości należy przeliczyć „na kilogram masy ciała”. Według mojej wiedzy, proponowane przez autorkę przyjmowanie zaledwie 1g białka na 1kg masy ciała może być za mało, nawet dla osoby, która w ogóle nie jest aktywna fizycznie.

Na tej samej stronie, czytamy, że najbardziej wartościowym białkiem jest jest żółtko jaja. Rozumiem ten punkt widzenia, bo kiedyś było ono takim „punktem zero”. W tabelkach wartości biologicznej białek możemy zobaczyć, że naukowcy nadali mu wartość „100”, ale są inne, jeszcze bardziej wartościowe źródła białka. Taki izolat białka serwatki ma nadaną wartość aż 159 ;)

Ciut niżej czytamy sprzeczne ze sobą zdania. Najpierw, że wg Kwaśniewskiego zapotrzebowanie na białko jest najniższe i wynosi 50-60g na dobę, a w następnym zdaniu, że „inni autorzy polecają podobnie” – minimum 50g na dobę. To nie są jednoznaczne zdania. Dodam tutaj, że Pani Ewa zapomniała (a może nie) o tym, że zapotrzebowanie zależy od naszej wagi ciała i aktywności fizycznej. Autorka jeszcze „zauważa na sobie”, że „w stanie pełnego zdrowia (…) minimalizuje się potrzeba spożycia białka”. Nie wiem co tutaj miała na myśli, ale to zdanie brzmi dla mnie szkodliwie.

Na ostatniej (do której dotrwałem), dwudziestej stronie autorka przytacza słowa Kwaśniewskiego, że węglowodany są „mało wydajnym” produktem żywnościowym i mają niską wartość kaloryczną. Oba te określenia są błędne. Aby sprostować te tragiczne dane, powiem, że węglowodany mają identyczną wartość kaloryczną jak białka, czyli 4kcal na 1g, a produkty posiadające węglowodany w składzie mogą mieć nawet bardzo dużą gęstość kaloryczną. Ponadto węglowodany posiadają dużo niższy efekt termiczny, niż białka i organizm potrzebuje nawet 7x mniej energii zużyć na ich trawienie. Oznacza to, że węglowodany są najszybszym i najłatwiejszym źródłem energii dla organizmu.

Podsumowując.

Możliwe, że w książce znajduje się coś wartościowego, ale jej nie polecam nikomu. Ani osobie zaczynającej przygodę ze zdrowym odżywianiem, ani osobie, która ma już jakieś doświadczenie. Z moich obserwacji wynika, że Pani Ewa ma przestarzałą i nieuporządkowaną wiedzę. Osoba niedoświadczona nie będzie potrafiła „przecedzić” zawartych w książce informacji. Ktoś, kto chciałby uzupełnić wiedzę o nieznane sobie pojęcia, również powinien poszukać tej wiedzy gdzieś indziej, jeśli nie chce spędzać więcej czasu na weryfikacji danych w google, niż na samym czytaniu. Osobiście szkoda mi czasu na kontynuację czytania książek tej autorki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz